moje felietony niegdyś zamieszczane na stronie fotogenia.info:
Dobrym piórem.
Siedziałem przed tygodniem dnia pewnego powszedniego w lokalu Hipnoza w Katowicach z pewną panią redagującą tutaj pewne czasopismo. I rozmawialiśmy jak by tu wypełnić czymś a nawet czymś ciekawym numer styczniowy. Ktoś zapytał czy można pisać do tego czasopisma felietony. A ta pani redaktor odparła że do tego trzeba być sławnym albo mieć dobre pióro. Sławny nie jestem (ale będę), pióro dobre zaś mam. Mogę na żądanie przedstawić certyfikat. Należało kiedyś do mojego śp. Dziadka. Przywiózł je ze Szwajcarii, chyba. Rzadko nim piszę, niestety, taki teraz upadek obyczajów że piórem piszę się coraz rzadziej. No więc mam to pióro, dobre pióro i myślę sobie napiszę. Ale... Ale piszę niestety na komputerze bo bym musiał inaczej przepisywać, a mi się nie chce. Pióro leży obok, więc umówmy się że nim piszę.
Byłem niedawno na takiej imprezie pt. FLASH MOB. Jak ktoś nie wie, to taki sztuczny tłum. Ludzie się zbierają o określonej godzinie, robią wszyscy przez chwilę jedną rzecz, wcześniej ustaloną i się szybko rozchodzą. Fajnie, nie? I tak to w zasadzie wyglądało. Ale... Miałem nadzieję że przyjdą ludzie w różnym wieku, różnej profesji, tacy siacy i owacy. A tu przyszło towarzystwo, na oko głównie gimnazjalne, do nielicznych wyjątków należeli przybyli tam dziennikarze. Obok mnie jakiś Pomysłowy Dobromir podzielił się z kumplem swoją koncepcją ostrzału tłumu z wiatrówki i coś tam jeszcze chciał zrobić o czym zapomniałem. I jakoś mi się przypomnieli mili młodzi ludzie wsadzający nauczycielowi kosz na śmieci na głowę i równie sympatyczni dziewczęta i chłopcy usiłujący przy pomocy broni chemicznej czyli mieszanki kreta do rur i psychotropów wykończyć swoją nauczycielkę matematyki. Tak stałem na murku i mój szacunek dla mojego kolegi belfra i dla tego zawodu (pod warunkiem że jest przyzwoicie wykonywany), wzrastał.
To tyle narzekań zgreda. Interesuje mnie też brak innych grup wiekowych na owej imprezie. Przecież to takie fajne na chwilę oderwać się od codzienności, zrobić bez potrzeby, coś głupiego dla żartu, wyjść z kieratu. A tu brak chętnych. Podobną niechęć do wyjścia poza coś obowiązującego obserwuje na portalu internetowym PLFOTO, czasami zamieszczam tam swoje zdjęcia. Wydawałoby się że takie miejsce to świetna okazja żeby „zaszaleć”, pokazać zdjęcia własne, niepowtarzalne, niekoniecznie zgodne z obowiązującymi normami. I wielu tak robi. Zastanawiająca jest wtedy reakcja większości widzów, nie chodzi o to że krytyczna. To reakcja kogoś komu podważono fundament życia. Czyżby ludzie w Polsce aż tak przesiąknięci byli konformizmem że nie potrafią się od niego oderwać nawet gdy mogą? Wysyłałem wcześniej fotografie do amerykańskiego fotoforum i z czymś takim się nie spotkałem. A może to tradycyjne polskie piekiełko?
I to by było na tyle. Idę czyścić moje pióro.
Jacek Lidwin 18.12.03
Od czasu do czasu, tu i ówdzie, w mediach drukowanych i elektronicznych można przeczytać i usłyszeć o nieistnieniu albo o istnieniu wątłym, cherlawym, w Polsce rynku fotografii, rozumianej jako przedmiot artystyczny. Często przywołuje się przy tym, kraje różne, dalekie lub bliższe gdzie handel fotografią kwitnie, a fotografowie żyją z niego dostatnio. Pojawia się przy tym postulat stworzenia takiego rynku. Pięknie by było, gdyby tak było, fotki by wisiały na ścianach w domach, kurnych chatach i biurach ekskluzywnych, autorzy cieszyliby się popularnością jak Araki w Japonii... ale powstanie takowego u nas, na duża skalę, nie wydaje mi się prawdopodobne i to bynajmniej nie z powodu różnicy w średnich dochodach miedzy nami a np. USA, choć to jest ważne. Rzecz w tym, że naszym kraju nie ma zwyczaju kupowania ręcznie wykonanych fotografii do powieszenia na ścianie czy do celów kolekcjonerskich i zwyczaj ten raczej się nie wytworzy. No, to takie proste stwierdzenie, a ktoś zapyta – dlaczego? Ponieważ, gdyż, warunki są dzisiaj zupełnie inne niż powiedzmy przed stu laty w Ameryce. Może być inny kraj, ale akurat ojczyzna Edwarda Westona jest najczęściej wspominana przy takiej okazji jako kraj ze znakomicie funkcjonującymi galeriami sprzedażnymi. I także, dlatego że fotografia jest, moim zdaniem sztuką, mocno z kulturą amerykańską związaną. Dość trudno byłoby o USA coś istotnego opowiedzieć za pomocą malarstwa, za to fotografia nadaje się do tego znakomicie i jest od tego państwa niewiele młodsza. To dzięki niej zwykły Amerykanin mógł zobaczyć ludzi i miejsca dalekie od swojego miejsca zamieszkania, przeżyć to, w czym, nie mógł uczestniczyć bezpośrednio, a względna łatwość i stosunkowo niski koszt jej powielania pozwalał mu na jej nabycie. I dokumentowała ona także jego chwile codzienne i odświętne.
Tylko w oparciu o taką tradycję może istnieć masowy rynek fotografii. A dopiero rynek masowy jest istotny w tym przypadku. Bogaci kolekcjonerzy nie wystarczą do jego zaistnienia i trwania.
A obecnie do skorzystania z wartości przynoszonych przez fotografię nie trzeba jej kupować w formie odbitki. Jest prasa, internet, plakaty, książki ze zdjęciami i ekskluzywne albumy. Oglądałem kiedyś w księgarni album z wydrukowanymi w bardzo wysokiej jakości i dużym formacie fotografiami Man Ray’a. Błyszczące na grubym papierze, piękne. I dość tanie.
Dla mnie fotografia jest przede wszystkim nośnikiem, medium: informacji, emocji, idei. Forma kontaktu z nią, sposób powielenia jest mniej istotny a tak się składa, że nowoczesne techniki druku rozwijały się współbieżnie z fotografią. Na dodatek w cyfrowych technikach rejestracji obrazu fotograficznego nie ma materialnego oryginału.
Czy pisarz będzie ceniony wyżej, jeżeli osobiście drukuje swoje książki, albo przepisuje je ręcznie? Choć wolę czytać książkę ładnie wydaną to, jeżeli będzie dobra, przeczytam ją i w formie spiętych zszywaczem kartek.
Czy w związku z tym nie warto organizować np. aukcji fotografii? Warto, tylko pozostaną one w rodzimych warunkach, swego rodzaju piękną egzotyką a nie efektywnym sposobem na zapoznanie odbiorców z fotografią i przenoszonymi przez nią treściami i na istotne dochody dla autorów. Lepiej do tego, moim zdaniem, nadają się wydawnictwa fotograficzne i to nie w formie luksusowych albumów a w miarę tanich „książek ze zdjęciami” oraz coraz częściej internet.
Jacek Lidwin 12.01.2004
Witajcie w nowej bajce.
No, więc jesteśmy w nowej bajce. Media wokół opowiadają nam bajkę współczesną, taką, co to nie może ranić uczuć, narażać na stres, straszyć. Ma być sielsko-anielsko, entuzjastycznie. Co prawda jacyś malkontenci twierdzą, że gdzieś ich brzydko potraktowano w, ich już, Europie, ale co tam... że im samochodzik rozebrano do śrubek... to z entuzjazmu takiego do nich, ze szczerego serca, bezpłatny przegląd mieli.
Wyszedłem rano na podwórko a tam na kupie śmieci telewizor radziecki, czerwony. Już niepotrzebny, bez serca porzucony, smętny.
Na ulicy, pusto, spokojnie. Tylko koło dworca kolejowego jacyś zmęczeni radością Europejczycy od kilkunastu godzin, leżeli a to na ławeczce, a to na asfalcie. Na dworcu jakoś bezdomnych nie widziałem. Wyjechali do Brukseli? Ale dalej kilku spotkałem, ci do pociągu, widać, mieli za daleko.
I tak się kolebałem przez miasto, szukając oznak nowego, ale nawet potłuczonych butelek po nocnej imprezie, nie widziałem. Ale to akurat dobrze, bo pewnie posprzątali. Chyba, że radość jakaś słaba była i nie było, czego sprzątać.
Żebrak na rogu Stawowej ten sam, co zwykle, na posterunku. Eurożebrak. Ale jeszcze nie w Euro, chyba, że mu się trafi. Ale spotkałem też szczęśliwych Europejczyków. No.
Ja nie narzekam, mogę sobie na przykład kupić przez Internet aparat choćby i na Cabo da Roca. To w Portugalii jest. I nie zapłacę cła, podatku granicznego itp. Tylko za przesyłkę. A na brytyjskiej granicy urzędnik emigracyjny nie będzie mógł na podstawie tego, że mu się moje okulary nie podobają zawrócić mnie z powrotem, dlatego że mam za mało albo za dużo bagażu też nie. I rolnicy się cieszą, i co rolnikami nie są, ale ziemię sobie kupili też. Siać nie będą a zbierać tak. Fajnie. I każdy będzie mógł pojechać i umyć jakiegoś mercedesa. Albo zbierać szparagi, które potem zje jakiś Francuz albo Belg albo Irlandczyk może.
Ekstra.
Tylko Kolega Nadredaktor Fotogenii gotów mnie zapytać gdzie tu jest o fotografii? No było już przecież Bartoszu! Że przez Internet, w Portugalii... A jak tak na różnych forach fotograficznych czytam te dyskusje o stałkach i zoomach, światełku ż lewej albo z prawej, o tym, że nie należy obcinać ludziom nóżek i rączek, o akcie prawdziwym i nieprawdziwym to już wolę Profesora Jana Tadeusza Stanisławskiego i jego rozważania „O wyższości Świąt Wielkiej Nocy nad Świętami Bożego Narodzenia”, co nie znaczy żem bez winy i różne technorozważania są mi obce.
I to by było na tyle.
Pozdrawiam wszystkich europejsko, cokolwiek to znaczy.
Jacek Lidwin 05.05.2004
Za oknem.
Z pokoju, gdzie piszę ten tekst, jest widok na podwórze. Pod murem w miejscu kiedyś pokrytym pamiętającymi chyba cesarza Wilhelma, ceramicznymi, wyglądającymi jak tabliczki czekolady, płytkami rosną bujnie pokrzywy. Jest cicho. Nikt nie remontuje, nie wierci, nie szlifuje. Trwa rok szkolny, jest brzydka pogoda, więc nie ma dzieci. Ich formy głośnej aktywności zmieniają się z upływem lat. Kiedyś kopali piłkę krzycząc przy tym na całe gardło, pęknięcia na szybach są do dzisiaj. Nie z powodu natężenia dźwięku, od piłki, zwyczajnie. A na nich często krzyczała sąsiadka. Oni z dołu ona z góry. Potem pojawiła się używaną motorynka, naprawiana wspólnymi, podwórkowymi, siłami. Remont wymagał oczywiście regularnych prób silnika. Wzrost możliwości finansowych zaowocował ostatnio nabyciem skutera. Na szczęście, czy to z powodu postępu technicznego, czy wzrostu cen benzyny testy silnika są ostatnio zdecydowanie rzadsze a supermaszyna częściej jeździ niż jest remontowana.
Psy to miłe zwierzęta, ale ponieważ jedzą to i wydalają, najbardziej jest to widoczne wiosną, kiedy z powstałego zimą torcika śniegowo -gównianego pozostaje to drugie, wcześniej zakonserwowane a wtedy odsłonięte. Idąc ze śmieciami należy stąpać z wyczuciem sapera usuwającego pozostałości po długoletnim konflikcie zbrojnym
Jakby mniej wróbelków, ostatnio, czyżby przegoniły je rozpanoszone gołębie? Te zlatują się stadami, szukając pożywienia, przyzwyczajone do dokarmiania.
Nigdy jeszcze nie widziałem udanego, na nie, kociego polowania, przymiarki są, owszem. Tylko najwyraźniej jest to dla kiciusiów „zbyt szybkie jedzenie” – „too fast food”, choć wydawałoby się na wyciągniecie łapy. Skradają się wolno, prawie niezauważalnie, skok... i jedzenie odlatuje. Trzeba zacząć od początku.
Koty na gorącym garażowym dachu.
Tak patrzę na to podwórko od wielu lat. Dzieci przestają być dziećmi, ktoś umiera. Jedni się wprowadzają inni wyprowadzają. Trawa rośnie, słońce świeci, deszcz pada, tynk odpada.
Jacek Lidwin 06.11.04
Rozbieraj się, mała!
Siedzisz sobie w towarzystwie znajomych albo obcych i opowiadasz, że właśnie wczoraj robiłeś zdjęcia jakiejś dziewczynie. Np. tzw. akty (dlaczego tzw., wyjaśnię później).
I ktoś pewnie spojrzy na ciebie z mieszaniną zazdrości i podniecenia – tak? Ładna była? No i jeszcze pada pytanie dodatkowe o „formę kontaktów” z modelką, w czasie i po sesji. Jeżeli odpowiesz, że ty nic... to, co z Ciebie za facet! Potwierdzenie owych domniemań też nie zawsze jest wygodne... z różnych względów. I jak wytłumaczyć napalonemu koledze, oglądającemu bez ubrania tylko swoją ślubną i to jedynie w świetle świecących za oknem latarń, że...
Że fotografowanie i obłapianie to sfery nie wykluczające się, ale rozdzielne. Bo np. przyszło nam fotografować wysoką brunetkę a my wolimy pulchne blondynki. Albo mamy żonę i dwie kochanki i nie mamy już czasu, albo jesteśmy impotentem, albo wolimy płeć własną i kobiety podziwiamy jedynie czysto estetycznie.
Ale może też być odwrotnie. Prawda o naszej „fotograficznej praktyce” może znacznie przerastać wyobrażenia pytającego i udzielenie odpowiedzi twierdzącej, mogłoby wprawić go w nieliche kompleksy, jeszcze nas znielubi i po co nam to.
Cóż więc robimy? Tajemniczo się uśmiechamy, spoglądamy dwuznacznie, chrząkamy... mówimy – „no wiesz....” czy coś w tym stylu, roztaczamy wokół siebie aurę niedopowiedzenia i tajemniczości i w ten oto sposób nasz rozmówca myśli sobie to, co mu jest w danym momencie wygodne.
A akt? Akt... akt prawny, akt seksualny, akt miłosierdzia, akt... i dlaczego wizerunek nagiego człowieka, najczęściej upozowanego nazywa się aktem? W ogóle, co to jest ten akt? Bo co jakiś czas czytam gdzieś jakiś zarzut, że to czy inne zdjęcie gdzie widać kogoś gołego nie jest aktem, tylko pornografią, goła fotką itp., i zachwyty nad kolejnym zdjęciem przedstawiającym jakąś panią lub rzadziej pana mniej lub bardziej rozebranych, udających żywe rzeźby. Niedawno przeczytałem, że odkryte w Pompejach malowidła przedstawiające „akty” seksualne eksponowano w XIX wieku w osobnej sali, dostęp do nich mieli jedynie mężczyźni z klas wyższych deklarujący zainteresowania czysto „poznawcze”. W wiktoriańskiej Anglii nagość było dopuszczalna tylko wtedy, kiedy była statyczna, upozowana, jakby odczłowieczona, alegoryczna, mitologiczna. Udająca aseksualność. Nagie ciało może oczywiście być przedstawione nieseksualnie, ale dlaczego jego wizerunek tylko wtedy miałby zasługiwać na uznanie, jeżeli nie wzbudza w odbiorcy podniecenia, czy innych ludzkich emocji? Dlaczego jakoś szczególnie wzniosłe ma być zaprezentowanie go jako formy, materiału, światłocienia, a pokazanie ludzkiego rozedrgania, zmysłowości, zwykłości czymś złym, niegodnym?
Czym jest, więc „akt”? Może aktem hipokryzji, pruderii, zasłoną skrywającą nasze prawdziwe emocje, udawaniem, że tak naprawdę nie chodzi nam o zmysłowość, cielesność?
Na zakończenie cytat z „plfoto”, czyjś komentarz do zdjęcia: „ nie chcę się czepiać, ale chyba nie wiesz, że w akcie nie pokazuje się "narządów płciowych”:>„ To chyba jest żart, a może nie?
Jacek Lidwin 20.10.2004
Tak, co jakiś czas czytam coś o Galerii Bezdomnej. Ponieważ pomysł i realizacja mi się podobają, zwracam uwagę bardziej na głosy krytyczne niż pochlebne, pozytywy traktuje jako coś naturalnego. Idea jest tak prosta, że negacja może dotyczyć głównie jej podstaw, czyli tego, że każdy może przynieść swoje prace i pokazać je chętnym do ich obejrzenia. Oczywiście można by przyczepić się jeszcze do organizacji, ale ta zazwyczaj nie szwankuje. No, bo jakże to tak, każdy nie pytając się żadnego samozwańczego bądź wygenerowanego przez jakąś grupę mentora może przyjść i pokazać swoje zdjęcia. Skandal. Zamiast przyjść, zapytać się czy można, pogłaskać czyjeś wyhodowane przez lata ego, ująć pod nogi. Ja nie twierdzę, że autorytety są niepotrzebne. Są potrzebne, tyle, że autorytety dobrowolnie uznawane. Zresztą tylko wtedy są autorytetami. Przy tym nikt nikomu nie broni zorganizować imprezy fotograficznej i zaprosić do niej, kogo tylko zechce, stosując własne kryteria wyboru, ale trzeba chcieć i umieć, a tego wielu krytykom być może brakuje. Więc to może z zazdrości?
Galeria Bezdomna będzie istnieć tak długo jak będzie interesować wystawiających i oglądających i dopóki komuś będzie się chciało ją organizować. Jeżeli dojdę do wniosku, że nic tam ciekawego nie ma i są małe szanse na to w przyszłości, przestanę w niej uczestniczyć.. Oczywiście źle by się stało gdyby Galeria Bezdomna była jedyną liczącą się imprezą fotograficzną w Polsce, wszelkie monokultury są niezdrowe. Tylko że solidnych galerii, prowadzących wystawy i sprzedających fotografię, realizujących jakiś program artystyczny zbyt wiele między Odrą a Bugiem nie ma, a gdyby przyjąć kryteria np. amerykańskie, być może nie ma ich wcale.
Kiedy autor zostanie uznany za godnego zrobienia mu wystawy musi mieć jeszcze na nią środki. Wśród organizatorów, częste jest np. pragnienie pokazywania dużych formatów, nic w tym złego, ale społeczeństwo mamy dość ubogie a duże powiększenia tanie nie są. A wielu z tych, co ich na fotografię stać mają do pokazania jedynie zdjęcia okolicznościowe, interesujące tylko dla ich rodzin i znajomych, Warto pamiętać, że znakomita fotografia istnieje też w małym formacie. Jak choćby stykowe odbitki Bogdana Konopki. Tylko, że zyskał on uznanie za granicą a .. ktoś kiedyś napisał, że Polak uwierzy tylko w to, co przeczytał we francuskiej gazecie. Na dodatek rodak, na ogół chciałby więcej tego samego i żeby go nie drażnić tym, do czego nie jest przyzwyczajony. Szacunek dla tradycji rzeczą piękną jest, byleby tylko nie oznaczał wiezienia dla umysłu, braku kreatywności, czegoś w rodzaju „tak ma być” czy „tak się robi”. Co ciekawe postawa taka, jest częsta także wśród ludzi młodych, co mnie trochę dziwi, i niezbyt dobrze rokuje na przyszłość.
I na koniec uwaga do czytelników i „nadredakcji” – tytuł ma być napisany właśnie tak, jak jest napisany. Niech żyje wolność od konwencji!
Jacek Lidwin 20.07.2004
Kim jesteś profesjonalisto?
To jest profesjonalne! Jestem profesjonalistą! Często mamy do czynienia z podobnymi stwierdzeniami. W mowie i piśmie. Prozą i ... nie, wierszem tego nie słyszałem. Powyższy epitet często jest stosowany również w fotografii. I co on tak naprawdę znaczy? Może na przykład, że dla obdarzonego nim, fotografia stanowi główne źródło dochodu, albo że czyjeś prace są godne podziwu, lub ma on odpowiednie wykształcenie, uprawnienia. Kiedyś spotkałem się z oświadczeniem pewnego artysty że między nim a jego modelkami nie dochodzi do kontaktów natury intymnej bowiem i one i on są profesjonalistami... Jeżeli akurat jecie to ostrożnie ze śmiechem, zakrztusicie się i będzie na mnie. Dobra, dość śmiechu, to jest poważna sprawa – profesjonalizm.
Zarabianie fotografią na życie, jest kryterium w miarę jasnym. Ale to wcale nie znaczy że prace na których się zarabia są interesujące. Wystarczy pójść do jakiegoś większego labu, i spojrzeć niektórym zawodowcom przez ramię. Osoby o dużej wrażliwości estetycznej mogą się poczuć rozczarowane. Podobnie ma się rzecz z uprawnieniami. A na przykład taki Sebastiao Salgado jest ekonomistą, Cartier Bresson nie wiem, ale na pewno był bogaty z domu;) poza tym osobiście nie pracował w ciemni. Tomasz Tomaszewski, o ile mi wiadomo, studiował fizykę. A ja, zaraz ktoś zakrzyknie, znam takiego świetnego fotografa i on się zajmuje zawodowo fotografią ślubną! I papiery ma odpowiednie. Ok. tak może być, ale nie musi. Ja czasami mam wrażenie że chała w Polsce sprzedaje się lepiej od rzeczy ciekawych. I dotyczy to nie tylko fotografii, zresztą.
Widziałem ostatnio w pewnym piśmie zdjęcia fotografa znanego mi z ciekawych prac, absolwenta jednej z najlepszych polskich szkół fotograficznych. Konieczność zarabiania na życie tłumaczy go tylko trochę. Nie wiem czy to musiało być aż tak kiepskie.
Innym kryterium zaliczania kogoś do grona profesjonalistów jest wszechstronność. „On to panie i studio i ślubik i komunie, makro, fotografię techniczną, wnętrza, a pejzaż jaki ładny i reportażyk i wszystko tak udatnie. No dobra wszechstronność świetna rzecz ale co zrobić ze wspomnianym Tomaszem Tomaszewskim, tylko reportaż i reportaż, nie byłby on profesjonalistą?
Dla kogoś innego, dla odmiany, istotna jest specjalizacja w jednej wybranej, dziedzinie.
No i kto jest w końcu tym profesjonalistą? Może przyjąć zasadę z golfa. W tym pięknym sporcie traci status amatora i staje się zawodowcem każdy kto choć raz wygra i podejmie wygraną wyższą niż pewna kwota, wydaje mi się że 200 funtów.
Prawda że proste?
Jacek Lidwin 24.02.2004
Pusty ekran.
Tak siedzę sobie przed monitorem i myślę. Co by tu napisać? Problem nie jest specyficzny dla mnie, bynajmniej. Za oknem buro, zmierzch zapada wcześnie, świta późno, nastrój jesienno – zimowy, wschodnioeuropejski. A w toskańskim letnim słońcu nawet bieda, ruina, wygląda pięknie, jak powiedział w wywiadzie pewien znany polski aktor i ja mu wierzę, bo wystarczy jak u nas w Polsce słoneczko wychyli się zza chmur i już jakoś lżej. Ale skoro już jest jak jest, może warto pokontemplować krajobrazy miejscowe, miejskie, brzydkie? To jest nasze „środowisko naturalne”. Chodniki, mury, asfalt, samochody, spaliny – tak żyje większość ludzi w Europie. Jak wyjdę z domu to pewnie spotkam paru żebraków, zmyli ich mój odziedziczony po dziadku płaszcz i wezmą mnie za człowieka zamożnego – „gościa”. Nawet parki smutne są, liście opadły dawno i gniją, psich kup przybywa na trawnikach, fontanny puste, zasłonięte deskami. Letarg.
A gdzie życie? W hipermarketach. Tam nie ma letargu, chyba, że jest recesja. Słońca nie potrzeba, świecą lampy. W ich świetle wszystko jest ładne, towary z przeceny, twarze i makijaże też, prawie jak w włoskim słońcu. Nie ma żebraków, ochrona ich wyrzuca, wyglądam zamożnie czy nie, panowie w mundurach i tak mogą mi ”zaproponować” rewizję. Deszcz nie pada, nic nie gnije pod stopami, chyba, że na półkach, ale tego nie widać, gdyż pracownicy robią wtedy towarom make-up i już jest wszystko piękne i harmonia w świecie handlu powraca. Fontanny działają, szumiąc dyskretnie w tle. Nastroju nie psują nawet Ci, co nie przyjechali niczego kupić, ponieważ nie maja, za co i tylko oglądają i wydaje im się, że jak by kupili to czy tamto to byli szczęśliwsi.
I ja też oglądam. Cyfrowe aparaty, kamery, laptopy. Biorę do ręki, patrzę przez celownik, podziwiam ergonomię, antyodblaskowe monitory i powłoki obiektywów. I mi się wydaje...
Nie, jakoś nie chce mi się nikogo zachęcać do wyjścia z domu i fotografowania. Ktoś by poszedł, zrobił zdjęcia i jak nie byłyby ładne, skomponowane w duchu kółka fotograficznego z PRL-u, to by się inni krzywili, że nie są takie jak powinny być. Bo tutaj nieważne, jakie coś jest, byle by było takie jak powinno. Nie wiem czy się nie powtarzam, ale opowiem teraz fotograficzną historyjkę z Krakowa. Dwa lata temu byłem tam w czasie miesiąca fotografii i wieczorem chciałem iść na wystawę Nobuyoshi Arakiego a tam pod Sukiennicami jakaś miejscowa grupa fotograficzna miała wystawę i oni pokazywali zdjęcia „takie, jakie powinny być”. Więc się ich zapytałem, gdzie jest ta wystawa. A oni tak na mnie spojrzeli z niesmakiem, i odpowiedzieli – Araki? A ten skandalista...”
Więc jeżeli czytelniku tego felietonu chcesz iść i robić „swoje” zdjęcia to Cię do tego nie namawiam. No, bo, po co?
I czas na wnioski. Podsumowanie. Nasuwa mi się takie, że oprócz moich felietonów, na Fotogenii należałoby jako uzupełnienie, uruchomić sprzedaż brzytew.
Pozdrawiam.
Jacek Lidwin
PRL żyje!
Żył kiedyś ktoś taki jak Philip K. Dick. Wielkim pisarzem był a poza tym cierpiał na różne, nie do końca zdiagnozowane szajby. Stanisława Lema uważał za agenta KGB bądź za kryptonim organizacji stworzonej przez tajne służby zza „żelaznej kurtyny”. W powieści „Valis” przedstawia świat, w którym czas zatrzymał się w roku 70 n.e. a potem ruszył w 1945. Nasz świat, to, co widzimy wokół jest złudzeniem, hologramem. Wciąż żyjemy w czasach rzymskich tylko na skutek naszej niedoskonałości o tym nie wiemy.
Kilka dni temu szedłem przez Katowice. Przedzierałem się przez zwały zmrożonego, topniejącego śniegu. Przeskakiwałem nad brudnym błockiem, utrzymując pewny kontakt ze śliskim podłożem. I nagle jak bohater Dicka – Koniolub Grubas, zobaczyłem świat, którego już dawno ponoć nie ma. Ta szarość, ten syf...
Tuż po Nowym Roku poszedłem do okulisty. Przyzwyczajony jestem do tego, że na wizytę u lekarza umawiam się wcześniej mogąc uzgodnić dogodny termin. A tu poinformowano mnie, że tak nie można. Trzeba przyjść w konkretnym dniu, najlepiej o siódmej rano, albo i wcześniej i zostanie się przyjętym według kolejności zarejestrowania. Na korytarzach szarzy wymęczeni ludzie, ubrani w podobne, wypłowiałe, ciuchy. Pod oknem siedziały dwie solidne kobiety, jadły przyniesione kanapki, może i jaja na twardo. Za oknem, naprzeciw szara ściana, odłażący tynk. I coś mi się zaczęło wyłaniać, jak Rzym spod Kalifornijskiej iluzji. Ale zlekceważyłem to. Następnego dnia stawiłem się o siódmej trzydzieści pod okienkiem rejestracyjnym, postałem chwilę w kolejce, wypisano mi kartę i skierowano piętro wyżej. Pod gabinetem zapytałem się, kto jest ostatni przede mną. Czekaliśmy na lekarkę. Popatrzyłem wokół siebie. I znowu podobne, co poprzedniego dnia wrażenia. Workowate ubrania, kupione na bazarze, i to coś...
Mam trochę swoich zdjęć umieszczone na forum fotograficznym Plfoto. W ubiegłym roku, w listopadzie ktoś napisał mi taki komentarz: ... Najbardziej podobają mi się cz-białe zdjęcia w klimacie PRL... Dlaczego PRL? A potem do mnie dotarło! PRL żyje i ma się dobrze! I tylko czasem wyłania się spod hologramu dzisiejszej „wspaniałej”, medialnej rzeczywistości. Spod eleganckich ubrań i hipermarketów. Może bardziej niż byśmy chcieli.
Jacek Lidwin
Miałem pisać regularnie. Ale... Ale nie zawsze mi się chce, nie zawsze mam pomysł, nie zawsze widzę, kiedy patrzę, nie zawsze...
Chodzę po ulicach, spotykam ludzi i się przyzwyczajam, do ich twarzy, do ich zachowań. Przyzwyczajam się do prostytutki, zawsze stojącej samotnie przy pewnej ulicy, do bezdomnych na katowickim dworcu. Do szarych zmęczonych twarzy i młodych pełnych optymizmu i wiary w życie, czerpiących z niego garściami.
Ta prostytutka stoi zawsze w tym samym miejscu, nietypowym jak na ten zawód. Już nie pamiętam, kiedy widziałem ją tam pierwszy raz. Rok temu, może dwa... Dzisiaj kucała i paliła papierosa. Może była zmęczona? Nie jest cudownie piękna, zwykła ładna dziewczyna. Stoi w zimie, na mrozie i latem. Zazwyczaj widuję ją około dziesiątej wieczorem. Aaa, dziś miała parasol, czerwony, leżał za jej plecami, na trawie. Czekała, nigdy nie widziałem momentu, kiedy rozmawiała z klientem, a może nie pamiętam. Pamięć, jak wiadomo bywa zawodna, a może do mojej opowieści o niej tak jest wygodniej – zawsze samotna – to tak interesująco wygląda. Ale skoro tam stoi pewnie ma klientów, może już stałych, wiedzących gdzie ją można znaleźć. Wiele razy miałem chęć z nią porozmawiać, ale dotychczas nie wiedziałem, o czym. Bo przecież nie zapytałabym jej o to, po co tam stoi, ale pytanie, dlaczego w tym miejscu może by było ciekawe. Może, dlatego że wszystkie inne, lepsze miejsca są zajęte. Albo... Najlepiej zapytać. Może to kiedyś zrobię.
Podobnie z ulicznymi grajkami, patrzę i idę dalej, nie mój problem. A jednak jest dzięki nim trochę sympatyczniej na ulicach, jakoś tak mniej surowo, więcej jest życia w życiu, choć pewnie oni woleliby inaczej na nie zarabiać.
Ale słyszałem też o światowej klasy muzykach lubiących od czasu do czasu zagrać na ulicy czy w metrze. Coś w tym jest, jakiś bezpośredni kontakt z ludźmi, z potencjalnymi słuchaczami, bowiem trzeba dopiero sprawić swoją grą żeby stali się słuchaczami. Muzykuje się bezpośrednio w ludzkiej codzienności, nie można liczyć, że ludzie przyjdą ze snobizmu, na przykład. Więc może i ci występujący na dworcu dla chleba też mają z tego jakąś przyjemność, taką specyficzną, niedostępną na biletowanym koncercie? Może. Warto by zapytać, np. Macieja Maleńczuka. On tak zaczynał, ciekawe czy mu się dzisiaj, w życiowym powodzeniu, zdarza zaśpiewać na dworcu czy w innej podobnej „sali koncertowej”?
A większość gdzieś pędzi gdzieś gna, do pracy, na spotkanie, na obiad, do szkoły... I o czym tu pisać?
Co tu fotografować? A może warto, może ten banał to jest wyzwanie – znaleźć coś ciekawego w zwykłości, typowości. Przecież każdy jest niezwykły, niepowtarzalny, tylko trzeba to zobaczyć, opisać. Takie są filmy Krzysztofa Kieślowskiego, albo zdjęcia Sebastiao Salgado, dodałbym jeszcze pewnego pisarza, ale jedna dziewczyna zarzuciła mi, że jestem snobem, więc się powstrzymam;) Jest też paru bliższych mi terytorialnie i niekoniecznie znanych, ale nie będę wymieniał, bo ktoś powie, że im reklamę robię, chociaż może powinienem?
Albo kosze na śmieci. Można tam znaleźć wiele ciekawych rzeczy, bywa, że zaskakujących albo skłaniających do zastanowienia.
To ulotne świadectwo kultury materialnej danej społeczności, ulotne, bo bardziej trwałe jest na wysypiskach – przyszłych stanowiskach archeologicznych. Nie tylko materialnej, tej duchowej też – książki, czasopisma płyty muzyczne – to nie tylko przedmioty, to nośniki. Niektóre lądują w koszu szybko np. ulotki, nie chciane części gazet – to w śmietnikach ulicznych, inne po wielu latach, kiedy są już niepotrzebne, a może niepotrzebne były od razu - mamy tyle zbędnych przedmiotów – w przydomowych. I tak trawimy nasze życie, konsumujemy i wydalamy, jedzenie, rzeczy, czas.
I chodzimy i patrzymy, zdarza się, że widzimy.
Jacek Lidwin 01.07.04
Pewnego pięknego letniego popołudnia siedząc na autobusowym przystanku moją uwagę zwróciły przechodzące drugą stroną ulicy dwie osoby. Jedna z nich była kobietą a druga mężczyzną wyglądającą na kobietę albo odwrotnie. Żeby sobie ułatwić obserwację i pomóc w rozwiązaniu zagadki tożsamości płciowej, wyciągnąłem z torby mały cyfrowy aparacik. Po zastosowaniu zooma mogłem dokładniej przyjrzeć się obiektowi. W wyniku analizy zarejestrowanych obrazów okazało się, że człowiek ten jest kobietą.
Przez cały czas w tle spacerujących tam i z powrotem kobiet budował się dom. To znaczy budowali go budowlańcy. Jakoś tak specjalnie mnie to nie interesowało, czym jest bowiem proces powstawania domu wobec zagadek ludzkiej seksualności.
Trwało to tak z pół godziny. Jak to zazwyczaj bywa przyjeżdżały autobusy tych linii, które w innych okolicznościach bardzo by mnie uradowały.
Przez ulicę przeszedł starszy jegomość w samych szortach. Podszedł i zapytał – Ci panowie co na budowie chcieliby wiedzieć czy pan ich fotografuje.
Wkurzyłem się od razu i odpowiedziałem mu, wzorem jezuitów, pytaniem na pytanie. Nie będę siebie cytował, bo to chyba się do tego nie nadaje. Pan się trochę skonfundował – Proszę się nie denerwować, ja tylko pytam. Więc wyjaśniłem panu że tyle mnie oni obchodzą, co aktualna pogoda na Alasce. No i zadowolił się człowiek moją odpowiedzią i sobie poszedł, a ja odjechałem, wreszcie właściwym autobusem. Do dzisiaj nie wiem, za kogo mnie wzięli. Za inspektora budowlanego, pracownika ZUS-u, szpiega urzędu skarbowego, czy też może za zainteresowanego własną płcią (było gorąco i byli do pasa rozebrani). Nie wiem i pewnie się nie dowiem.
Ale wiem jedno wielu ludzi z różnych powodów fotografowania się boi. Fotografowania ich wizerunków, ich domów, miejsc pracy. Często słusznie. Problem w tym, że jeżeli komuś będzie bardzo zależało, to i tak uwieczni, co będzie chciał. Dyrekcja hipermarketu może zabraniać fotografowania, ale dziennikarz śledczy tropiący aferę w tymże i tak sfilmuje i sfotografuje to na czym zależy. Gdybym rzeczywiście chciał owych panów z budowy sfotografować, zrobiłbym to tak że nic by o tym nie wiedzieli. Bez problemu można obecnie kupić różne rejestratory obrazu i dźwięku o miniaturowych rozmiarach. Wystarczy, często choćby telefon komórkowy. Można oczywiście jak w Arabii Saudyjskiej, zakazać sprzedawania i używania takowych, ale kamerę można zainstalować choćby w guziku czy okularach. Wolę jednak amerykańskie zwyczaje w tej dziedzinie, nawet po zamachu na WTC. Przeczytałem niedawno że władze Nowego Jorku dopiero rozważają wprowadzenie zakazu fotografowania w metrze, ale spotyka się to z wieloma protestami, ludzi obawiających się, że zaszkodzi to amerykańskiej fotografii ulicznej.
A może polska postawa wobec fotografii bliska jest stanowisku chińskiej propagandy wobec dokumentalnego filmu Antonioniego z Chin – „Chung Kuo”. Zarzucano mu, że pokazuje Kraj Środka subiektywnie, i nie zachowując właściwego sposobu fotografowania, stosuje dziwne kadrowanie, ponure kolory; filmuje ludzi nieprzygotowanych, starych, brzydkich. Że pozbawia ich prawa do przedstawienia siebie w korzystnym świetle.
Ja ostatnio widzę w polskiej prasie coraz więcej zdjęć pozowanych, nawet wtedy, gdy w założeniach ma to być fotografia przedstawiająca obraz rzeczywistości. Jak pisze Susan Sontag w „O fotografii” jest to charakterystyczne dla ludzi w pierwszych fazach kultury fotograficznej.
Czyżbyśmy się, więc cofali w rozwoju kulturowym?
Jacek Lidwin
Dotknięcie ryby.
Lubicie ryby? Martwe ryby? Co czujecie, kiedy ich dotykacie?
W ostatnim filmie Lecha Majewskiego – „Ogród rozkoszy ziemskich” – jest taki fragment, w którym bohaterka chodzi po weneckim targu i dotyka wyłożonych na stołach ryb. Jakoś mnie to poruszyło, nie wiem, czemu to zapamiętałem. Gładzi je, pieści, prawie się przytula. Oślizgłe i zimne. Jakby czegoś szukała, pragnęła. Dotknąć tajemnicy, zarazem życia i śmierci, cielesności i martwoty. Zafascynowana obrazem Hieronima Bosha pod takim samym jak film tytułem, wraz ze swoim kochankiem inscenizuje jego fragmenty. Próbuje zrozumieć obraz, przeżywając go, choć po części. Jej partner filmuje wszystko, czego jest świadkiem, cyfrową kamerą, ona wciąga się w to powoli. I na tym obrazie, właśnie, jest taka scena – ktoś dotyka, gładzi rybę. I ona chce to zrozumieć, doświadczyć. I żyć.
Żyjemy w świecie gdzie zapisywanie obrazów ludzi i przedmiotów jest coraz łatwiejsze i tańsze. I dobrze. Mało mnie interesują narzekania niezadowolonych „mistrzów”, że tyle się teraz robi zdjęć, że każdy może a kiedyś trzeba się było długo uczyć obróbki materiałów fotochemicznych. Tak jakby ten tekst miałby być lepszy gdybym go pisał na papirusie albo odciskał na glinianych tabliczkach. Z drugiej strony widuję zdjęcia zadowolonych z siebie osobników, cieszących się swoimi nowozakupionymi aparatami, z namaszczeniem trzymających je w dłoniach i operujących fachowymi czy slangowymi terminami fotograficznymi. I co? I nic. Podobnie jak nie wnikałoby nic, z faktu, że ten ktoś ciężko pracując i oszczędzając kupiłby sobie fortepian, nawet gdyby przeczytał kilka fachowych książek na temat muzyki. Z łatwiejszego dostępu do instrumentów muzycznych czy technik rejestracji obrazu wynika tylko tyle, że osoby uzdolnione i zainteresowane mają więcej możliwości twórczych. Tylko tyle i aż tyle.
Kiedy już mamy dostęp do aparatu czy kamery, możemy poszukiwać, możemy dotykać. Podobnie jak Claudia i Chris z filmu Lecha Majewskiego. Możemy uchwycić „moment decydujący” złapać życie na gorącym uczynku. Poszukiwać wokół siebie, za oknem, na ulicy, w innym człowieku, w sobie. Znaleźć albo zgubić. A potem mamy zapisany obraz, to, co przedstawia często już nie istnieje, a zdjęcie czy film są. Jak martwa ryba. Możemy jej dotknąć, choć jest już tylko tkanką, wspomnieniem. Dotykając jej, oglądając, zbliżamy się do tego, czym była, a przez to ona w jakimś sensie jest nadal. Jak to, co przedstawiono na fotografii.
Jacek Lidwin
Abnegacja.
Jestem abnegatem. Abnegatem telenowelowym. Nawet nie wiem ile tego obecnie jest nadawane. Takich jak ja powinno się stawiać pod murem i rozstrzeliwać. Wyobraźcie to sobie. Na placu czeka rozentuzjazmowana publiczność, orkiestra dęta gra temat np. z Klanu. Wyprowadzają skazańca, ustawiają pod murem. Na murze reklama stacji telewizyjnej prowadzącej transmisję, a może reklama podpasek albo proszku do prania. Przywiązują nieszczęśnika do słupka i ... nie, nie zawiązują oczu, ustawiają go przed frontem kompani wielkoformatowych odbiorników telewizyjnych. Na komendę znanego prezentera wszystkie urządzenia zaczynają wyświetlać telenowele, nie jakąś jedną, ale kilka, nawet kilkanaście, z pełnym dźwiękiem, nie ma przebacz.
Życie oblicza ma różne. Polsko – telenowelowe, polsko – uliczne. Fotografujemy żebraka jako przykład rodzimej biedy a mogłoby się okazać, że delikwent jest zamożniejszy od autora zdjęcia. I co pokazuje taka fotografia, czy jest prawdziwa? Widać na niej ubogo wyglądającego człowieka, proszącego o wsparcie. Być może manipuluje on naszymi odczuciami dla osiągnięcia własnej korzyści. Ale tego nie wiemy. Zresztą nie uważam żeby było to naganne. Elegancko ubrany kandydat do pracy też manipuluje, starając się przekonać potencjalnego pracodawcę, że jest solidnym, szanującym mieszczańskie wartości człowiekiem, mimo iż rzeczone wartości może mieć głęboko w d... Sięgnięcie do prawdy bywa trudne, nie uważam żeby np. istniała fotografia obiektywna. Choćbyśmy za tym żebrakiem chodzili przez miesiąc, dokumentując jego życie, powstały reportaż i tak będzie pokazywał nie tylko jego życie, ale i nas, nasze preferencje, pogląd na świat. Będzie subiektywny. Zdarza się też manipulacja. Jest takie sławne zdjęcie Roberta Capy – „Padający republikanin”. Przedstawia moment trafienia republikańskiego żołnierza przez frankistę w czasie wojny domowej w Hiszpanii w 1936 roku. Tyle, że nie wiadomo naprawdę czy żołnierz ów pada w walce, czy też jak niektórzy twierdzą, fotografia ta została przez autora zainscenizowana. Ze zdjęcia nie sposób się tego dowiedzieć tak jak nie sposób wywnioskować ze zdjęcia przedstawiającego żebraka, czegokolwiek pewnego o jego prawdziwym stanie majątkowym.
Czyżbym sugerował, że za pomocą fotografii nic prawdziwego o rzeczywistości powiedzieć się nie da? Bynajmniej, tylko nie jest to wcale proste jak sam tego wielokrotnie doświadczyłem. A telenowele? O czym opowiadają? Może o widzach, o ich pragnieniach. Trochę jak fotografie pamiątkowe. Widać na nich, nie prawdziwe życie a to, co uczestniczący w ich powstawaniu uważają za społecznie pożądane, za właściwe.
I tym też są telenowele – inscenizowaną fotografią pamiątkową z godzin popołudniowych.
Tyle, że ja ich nie oglądam, bo jestem abnegatem. Telenowelowym abnegatem.
Jak widzisz bracie po denaturacie?
Wydaje mi się, że większość zaglądających na Fotogenię o tym wie. Ale wielu może uważa, że kupienie jakiegoś cudownego i drogiego aparatu jest ważniejsze, albo jak nam ludzie mówią, że robimy ładne zdjęcia.
Wie o tym, że patrzeć i widzieć to nie to samo.
Szedłem pewnego pięknego popołudnia przez Katowice, słoneczko świeciło, wiaterek lekko wiał, dziewczyny urodziwe i skąpo odziane. Jak ktoś cierpi na depresję to ona w taki dzień cieszy się życiem, zostawiając swoją ofiarę w spokoju.
No i tak szedłem, podziwiałem i... i może moje czarnowidztwo stęskniło się za mną, bo...
Spotykam tyle pięknych kobiet. Pięknych, czyli większość jest piękna, no przynajmniej ładna. Zaraz, zaraz, czy aby na pewno? Zmieniłem swój sposób widzenia, zacząłem przyglądać się każdej napotkanej niewieście jak najbardziej na zimno, zacząłem analizować ich fizjonomię, cielesność. I okazało się, że tych pięknych, zadbanych jest może 10, 15 procent. Reszta jest taka sobie, i znowu tych nieładnych jest podobny odsetek, co ładnych.
Potem wróciłem do dawnego „optymistycznego” spojrzenia, ale jakąś świadomość tego, że patrzeć i widzieć to nie to samo, mi została. I jakże istotny jest subiektywizm, dla zakochanego obiekt jego lub jej uczuć jest ładniejszy niż dla niezaangażowanych, postronnych, a kiedy uczucie wygasa zaczyna zauważać czyjeś braki.
Piękno jest względne, i niekoniecznie to, co piękne jest interesujące. Czyż stary spękany mur nie jest bardziej interesujący od nowego, pięknego, gładkiego? Ale może też być odwrotnie, nie ma reguł. Wiele najlepszych modelek to kobiety nieidealne, ale ciekawe. Oczywiście, jeżeli w ogóle istnieje jakiś wszechogarniający ideał urody. Takie ideały są często uśrednieniem, a ludzie lubią średnią, i więcej tego samego, co można zaobserwować na różnych galeriach internetowych gdzie największą popularnością cieszą się tzw. „ładne zdjęcia” mieszczące się w uznanych kanonach estetyki, a to, co poza często wywołuje agresję.
Dla mnie, dla odmiany, istotne w zdjęciu jest to, czego sam bym nie zobaczył, co otwiera mi oczy na jakąś nową część rzeczywistości. Chcę dowiedzieć się czegoś, o czym nawet wcześniej nie wiedziałem, że mogę tego chcieć, a co po zobaczeniu staje się dla mnie interesujące.
A co z owym wspomnianym w tytule, najczęściej niebieskim, płynem? Nic. Jak dotychczas nie spotkałem się z fotografiami, których autor przyznawał by się, że powstały po jego spożyciu. Żył kiedyś pewien artysta raczący się z braku absyntu – terpentyną, ale nic mi nie wiadomo czy istnieje jakiś związek miedzy jego twórczością a jej konsumpcją.
Ale niczego wykluczyć się nie da.
Jacek Lidwin 26.09.2004
Murzynek Bambo w Afryce mieszka.
Ludzie podróżują. Wracają. Po powrocie pokazują zrobione zdjęcia. Szukają tematów do fotografii gdzieś na innych kontynentach. Za morzami, za lasami... W klimacie arktycznym, wilgotnym lub gorącym. Na przykład w Afryce. Dlaczego tam a nie w Pacanowie lub w Zduńskiej Woli albo w pobliżu domu? Bo tam jest ciekawiej gdzie nas nie ma? Bo murzyni mają większy temperament seksualny? Bo miejscowi nic nie wiedzą o prawie do wizerunku i nie będą fotografa ciągać po sądach, a może nigdy się nie dowiedzą, że gdzieś w dalekich krajach ktoś ogląda ich twarze, tyłki albo piersi? Albo, dlatego że oglądający zdjęcia nie są w stanie ich ocenić. Są prawdziwe czy powierzchowne? Autentyczne albo pozowane za 10 centów? Wiele widziałem takich zdjęć nieciekawych, ot ktoś stoi. Gdyby stał na Warszawskiej w Katowicach nikogo by to nie zainteresowało, ale że stoi na ulicy np. w Mombasie to autor organizuje wystawę, robi wernisaż i ludziska oglądają zdjęcia podróżnicze. Aha, należy jeszcze wykonać odpowiednio duże powiększenia, min. 30x40cm. Oczywiście oglądałem też ciekawe tego typu zdjęcia. Nazwisk podawać nie będę ani „dobrych” ani „złych”.
Jakieś kilka lat temu widziałem taki „wysyp” fotografii egzotycznej przy braku zainteresowania czymś bliższym. A w Polsce ilość „egzotyki” miejscowej niestety wzrasta. Widocznym znakiem tego są np. odpadające, liszajowate tynki, urywające się balkony i inne podobne atrakcje. Albo chociażby katowicki dworzec - bezdomni, pedofile i złodzieje kolejowi. Katowickie panienki lekkich obyczajów też mogłyby być ciekawym tematem, choć niebezpiecznym, ze względu na duże prawdopodobieństwo kontaktu z ich opiekunami, tradycyjnie nazywanymi, nieużywanym dzisiaj, imieniem męskim.
Czy to znaczy, że nie warto podróżować? Oczywiście, że warto, tylko że zrobienie zdjęcia 5000 tysięcy kilometrów od domu nie gwarantuje, że będzie ono ciekawe. A wystarczy rozejrzeć się wokół. Zachęcono do tego dzieci z Krzywej i pokazały one z pomocą fotografii swój świat w sposób zajmujący.
Kiedy myślałem nad tematem tego felietonu wszedłem na stronę „Onetu”. Jest tam taka zabawa – wróżba z chińskiego ciasteczka. Kliknąłem. I oto, co zostało wyświetlone:
Podróżujesz nie po to by zobaczyć nowe, lecz by patrzeć inaczej na stare.
Może.
Jacek Lidwin 15.02.2004
Dziewczynki i chłopcy lubią duże rzeczy.
Wiesz... z takim aparatem to wszędzie wejdziesz, trzymasz w ręku i biorą cię za zawodowca.
Autor tej wypowiedzi miał wtedy Canona EOS5 (bez D, to było dawno, dawno temu...), długo na niego pracował i trzymał go w rękach jak archeolog świeżo wydobytą rzeźbę sprzed 2 tysięcy lat. A mnie się wydawało że zawodowcy podczas pracy traktują aparaty jak drwal siekierę, no powiedzmy jak elektryk śrubokręt (chyba że to był Nikon F4, ale te dzisiejsze elektroniczne cacka...), a są i tacy co deklarują że aparat im przeszkadza.
No wiec ktoś zbiera, zbiera i coś kupuje, i zaczyna robić zdjęcia podobnie jak na to coś zarabiał - solidnie, po mieszczańsku. A jak osobnik jakiś lub osobniczka przypadkiem fotografują jakoś swobodniej, nie zastanawiając się „jak się robi” tylko „robiąc to co chce” to wtedy „solidnego” coś wewnętrznie zżera, jak może to takiemu wolnemu „przyłoży”, bo kto to widział żeby robić co się chce.
Jak kogoś stać to kupuje aparat duży - „lustro” ze „szkłem” w metalowej obudowie, do tego „stałki” – „przesiada się na lustro”. I nie ma w tym nic złego, tylko że potem przychodzi gówniarz ze Smieną albo kompaktem cyfrowym i się okazuję że fotografowanie według wartości mieszczańskich niekoniecznie oznacza ciekawe zdjęcia. Właścicielowi lustra pozostaje pokazywanie swoich fotek rodzinie albo innym „właścicielom” sprzętu (np. na plfoto) i wzajemna wymiana komplemetów – tak zwanych „uwag”.
A czy ciebie coś żżera? – zapyta ktoś. Pewnie tak. Niezrealizowane ambicje, niespełnione marzenia, niewykorzystane szanse, wspomnienie kobiet, których nie miałem. I może kiedyś kupię sobie cos dużego dla kompensacji. A jakieś dzieci z miejscowości takiej jak Krzywa, podarowanymi tanimi aparatami zrobią zdjęcia, które mnie oczarują.
Co do kompensacji to duże obiektywy mogą wywoływać falliczne skojarzenia, i specjalne upodobanie do takich szkiełek, może znaczyć że...
No dobra a jak tą osobą jest kobieta? Hm.. jak pamiętam to Freud twierdził że kobiety wewnętrznie cierpią z powodu braku członka, czy jakoś tak.
Ja ostatnio robiłem zdjęcia aparatem z obiektywem 28-300, to dłuuuga rura i do tego może się wysuwać, i cieszyło mnie to;))
A ty, lubisz obiektywy małe i plastikowe czy może duże, ciężkie i długie?
Jacek Lidwin 23.09.06